co jakiś czas - przyznawałam się tutaj do tego, że dźwięki muzyki- towarzyszą mojej drodze.
w różnym stopniu, z różną mocą- jednak dość często są obecne.
kiedyś częściej- sięgałam po zdania zaczynające się kluczem wiolinowym, zamiast dużą literą.
choć przyznaję, że zawsze uważałam, że moje miejsce jest z boku,
że moim zadaniem jest przede wszystkim dawać dźwięk niż głos.
bo byłam przekonana, że głos- jest równoznaczny mowie,
i że głos powinni zabierać ci, którzy także mówić potrafią.
jednak- wiele czynników złożyło się na to, że zostałam uczestnikiem warsztatów gospel.
jednym z tych czynników było to, że na czas- nie wymyśliłam jakiejś
wiarygodnej wymówki, ładnie usprawiedliwiającej to, że nie mogę wziąć udziału w tych warsztatach.
przyznam nawet, że w sumie - stwierdziłam, że a co mi tam,
pobędę sobie na warsztatach, nic strasznego się tam nie powinno dziać,
najwyżej, po wysłuchaniu moich możliwości wyproszą mnie z sali, i tyle.
dodatkowo, zaplanowałam sobie czas tak, żeby wziąć udział w samych warsztatach, zupełnie nie brałam pod uwagę żadnych koncertów itp.
jednak- w trakcie trwania samych warsztatów- coś zaczęło się zmieniać.
po prostu: mając trenera w osobie solomona facey ( dyrygenta the visual ministry choir
- COŚ zaczęło się dziać.
przede wszystkim- dla mnie to był ciekawy czas- budowania wspólnoty,
gdzie prawie 200 osób ma zrobić coś wspólnie, i co istotne- harmonijnie,
jednym głosem (choć w różnych tonacjach ;-)) czas- wytężonej pracy-
a także - czas świetnej zabawy- kiedy solomon uczył nas różnych sztuczek, czy sobie z nas żartował.
nie, nie zrezygnuję z instrumentów.
nie, nie rzucę się teraz na ćwiczenie głosu, ani nie będę godzinami ćwiczyć grania.
nie wiem- czy mimo wszystko zdecyduję się na kolejną tego typu imprezę.
jednak- ten czas był dla mnie czasem wyjątkowym.
brakowało mi takiego doświadczenia- robienia czegoś wspólnie, zbierania tego ziarnka do ziarnka,
żeby zebrać taki owocny plon. i brakowało mi też takiego doświadczenia- takiego zobaczenia,
ile można osiągnąć pracą w tak krótkim czasie.
nie chodzi mi o to, żeby wynieść przekonanie, że efekty każdej pracy widać od razu i natychmiast.
ale- po długim czasie wyznaczania sobie szalenie dalekosiężnych planów i celów
- niesamowite było zobaczyć, że praca ma sens.
tylko po prostu- w różnym czasie- otrzymujemy różne efekty naszych trudów.
i po prostu, jeżeli czasem są- za daleko, to trudno nam je zobaczyć.
wtedy przydaje się takie przypomnienie, że każdy krok, każdy ruch- ma sens i rację bytu,
i ogromne znaczenie.
nieskromnie dodam, że koncert wyszedł nam świetnie ;-) ale to temat na kolejną opowieść.
* * *
oraz chyba już zawsze będę reagować na solomonowe- i'm reaping the harvest! (hermetyczne*)
oraz słynne: make some noise, NOISE!
0 komentarze :
Prześlij komentarz