ostatnio zapytano się mnie po cóż mi takie choćby nawet ładne excelowskie rozliczenia (w których to rozliczeniach zapisuję nawet płatność kartą za film, gazetę, czy cokolwiek innego.)
co prawda- pytanie to- było oderwane od pytań o minimalizm.
jednak uważam, że nierozerwalnie się z nim łączy.
dość długo uczyłam się prowadzić takie prywatne rozliczenie, saldo, zapisywać wpływy i wypływy.
kiedyś, zanim jeszcze zaczęłam robić takie in-out wydawało mi się, że takie działanie jest bardzo ograniczające, że ogranicza impulsy, szaleństwa, przyjemności.
i tak powoli i spokojnie, metodą prób i błędów doszłam do jakiegoś poziomu minimalizmu.
dzisiaj widzę, że takie rozliczenie wcale mnie nie ogranicza- a wręcz na odwrót-
dzięki temu wiem, co naprawdę mogę, co jest w gestii moich możliwości, a co mogę chcieć, o co mogę się postarać.
choć takie ramy podsumowań stawiają nam pewne granice- nie są to jednak granice nie do przeskoczenia.
myślę, że choć to paradoksalne: granice uczą nas mądrego korzystania z wolności.
nie ma wolności bez odpowiedzialności.
ja dzięki takim rozliczeniom wiem- co mogę, co chcę, co potrzebuję, a co mi się tylko wydaje.
przykład: ostatnia wizyta w empiku. gdy na półce super okazji zobaczyłam małą moskwę.
ale żeby nabyć ten film w super cenie trzeba było dokonać zakupów na konkretną kwotę.
i choć połączenie owej kwoty i ceny filmu - i tak było niższe niż cena regularna
- ja stwierdziłam, że dziękuję, ale postoję.
nie ukrywam, że pewnie jeszcze jakieś pół roku, rok temu, zrobiłabym takie zakupy bez wahania- bo w ostatecznym podsumowaniu i tak byłabym do przodu.
a teraz- bez żalu wyszłam z empiku zostawiając film na półce.
(co oczywiście okazało się bardzo mądrą decyzją, bo kilka dni później spotkawszy MD. wykorzystałam jego zakupy- w sensie MD. zrobił zakupy na kwotę, a ja sobie tylko w ramach przyjemności machnęłam tę małą moskwę.)
nigdy nie ukrywałam też- że kawę lubię praktycznie pod każdą postacią.
albo, że jednymi z moich ulubionych miejsc przybytku są różne coffee-house'y.
a jednak: z zaskoczeniem odkryłam, że mimo tego, iż bardzo lubię takie miejsca- bardzo rzadko tak bywam.
i to nie dlatego, że minimalizm mnie w tym ogranicza.
myślę sobie nawet, że obecnie żyje mi się przyjemniej niż wcześniej, że nauczyłam się doceniać różne drobiazgi.
i że nawet taka kawa może być wyjątkową przyjemnością- małym prywatnym świętem.
i tu się pochwalę: wczoraj po raz pierwszy (finally, nareszcie i w końcu!) odwiedziłam wrocławskiego starbucksa.
co prawda oczywiście wyoglądałam nowe i cudnie piękne kubeczki.
ale wyszłam nie z kubeczkiem, ale z wielką cudnie piękną karmelową kawą mrożoną na wynos.
z bitą śmietaną, z polewą karmelową, z zieloną rurką ;-)
powoli, spokojnie sobie ostatnio kroczę przez życie.
powoli i spokojnie uczę się wystawiać rogi, jak ślimak- gdy mu się zaoferuje ser na pierogi.
powoli i spokojnie uczę się sprawiać sobie drobne przyjemności- ale tak, żeby nawet taka kawa była karmelowym świętem.
a wręcz poproszę o więcej takiego zen!
* * * mały update
dodam tylko, że N. już rok temu zaliczył starbucksa.
a ja dopiero w ostatni czwartek ;-)
Dzisiaj w nocy przyszło sirocco
4 miesiące temu
7 komentarze :
at: 14 maja 2010 10:18 pisze...
tak, ja takie zapiski (tyle, że w formie papierowej) prowadzę od 3 lat. dzięki nim rzuciłam palenie - nie opłacało się :D
at: 14 maja 2010 10:23 pisze...
ja bez zapisków wiem, że palenie się nie opłaca ;-)
ja mam generalnie rozmach ;-)
od razu - jak to ma być coś stałego: przeliczam na to, jaka to będzie kwota w skali tygodnia, miesiąca.
i nie opłaca mi się ani palić, ani grać w totka ;-)
(totkową kasę wrzucam do słoika, i potem robię sobie rozpustne i rozrzutne dni, kiedy naprawdę sprawiam sobie coś mega odjazdowego i szalonego ;-)
at: 14 maja 2010 10:27 pisze...
podziwiam, ja nie panuję nad wydatkami - nie mam ich w prawdzie zbyt wiele, ale podejrzewam, że wydaję zbyt dużo zbyt pochopnie.
ale, muszę się pochwalić, ostatnio nie uległam w C&A, gdzie aby dostać na przyszłość rabat też trzeba było kupić coś na daną kwotę - mi do niej nie brakowało dużo, ale nie uległam :)
minimalizm rządzi!
at: 14 maja 2010 10:50 pisze...
Z doświadczenia powiem Ci, że Excel jest najlepszy do śledzenia własnych wydatków w prosty, intuicyjny sposób. Też tak robiliśmy - a po jakimś roku po prostu przestaliśmy, bo mniej więcej wiemy ile i na co wydajemy, ile odkładamy - i na co nas stać. Teraz planujemy tylko co miesiąc sprawdzać stan gotówki na rachunkach:)
at: 14 maja 2010 11:00 pisze...
ja mniej więcej drugi rok prowadzę arkusz.
i nie zamierzam go szybko przestać.
mniej więcej wiem co i jak.
ale jak wiadomo- czasem mniej, czasem więcej...
więc wolę trzymać rękę na pulsie, żeby potem się nie obudzić z ręką w innym miejscu ;-)
at: 15 maja 2010 16:00 pisze...
bardzo relaksujący, porządkujący i napawający bezpieczeństwem tekst:)
a na dodatek jeszcze ślimak, moja ulubiona płeć:)
at: 16 maja 2010 17:11 pisze...
Bardzo mi się podoba Twoje wydanie minimalizmu, takie spokojne i wyważone. Świetnie pokazujesz, że każdy musi wypracować sobie własne podejście. I widać, że czerpiesz z tego mnóstwo korzyści i radości.
Prześlij komentarz