nie tylko z uwagi na minimalizm mam przekonanie, że nie zawsze marka stanowi o jakości kupowanego przedmiotu.
przyznaję, że jest to pogląd dość subiektywny, który w dużej mierze został wykreowany przez moje własne i osobiste możliwości ekonomiczne.
w poprzednim wpisie: przyznałam się do zakupu plecaka f7 pro - rzeczy spoza klasyki gatunku.
nie wybrałam ani karrimora, ani alpinusa, ani choćby niczego spod znaku fjord nansen
- nie z powodu jakichkolwiek ograniczeń finansowych- ale przekonaniowych.
nie wierzę bowiem, że taka a nie inna metka sprawia, że taka rzecz jest perfekcyjna.
( aczkolwiek rozumiem i widzę różnicę choćby w kurtce przeciwdeszczowej za 20 złotych, a tej za 150, zwłaszcza, gdy ta druga ma podklejane szwy itd.)
wbrew pozorom do nabycia plecaka przymierzałam się dłuższy czas, a po podjęciu męskiej decyzji pozostało mi tylko dokonanie ostatecznego wyboru.
do f7 pro przekonały mnie negatywne opinie na temat rozważanego karrimora- zwłaszcza, że osoba, która wybrała karrimora poważnie zgłębiła temat- a i tak w efekcie okazało się, że znalezła w karrimorze jakieś funkcjonalne niedociągnięcia.
tak czy siak- zgadzam się ze zdaniem, że (zwłaszcza) minimalista nie może sobie pozwolić na kupowanie rzeczy w dużych ilościach, tylko dlatego, że jest tanio.
bo potem tak naprawdę rośnie nam sterta różności, z których już najczęściej nie skorzystamy, a co poszło OUT, to tego już IN nie wróci....
w każdym razie: także i w minimalizmie są różne trendy.
swego czasu dość ciekawie brzmieli zataniści - aczkolwiek dzisiaj sądzę, że to raczej był sposób na promocję nowego portalu, konkurencji dla ceneo
odpowiedzią na filozofię minimalizmu i zen w przełożeniu na język zakupowy okazać się może japońskie muji.
przyznam, że na pierwszy rzut oka mi się ten pomysł spodobał.
na drugi i trzeci rzut też....
ALE...
myślę, że po namyśle muji to dla mnie trend w trendzie,
że to pomysł na kolejny brand.
że tak naprawdę może być marka bez marki, logo bez logo.
sam pomysł muji jest godny uwagi- bo wpisuje się w lubiany przeze mnie nurt eko.
ekologii, ekonomii- bo celem muji jest wykorzystanie tego, co dotychczas było traktowane jako odpad.
właściwie stąd: pomysł na dzisiejszy obrazek- i trochę remuatyczne nawiązanie do romea i julii:
czymże jest nazwa? to, co zwiemy różą,
pod inną nazwą równie słodko by pachniało...
mniej więcej taki był właśnie pomysł na muji.
bo przecież na smak makaronu nie wpłynie ani opakowanie, ani to, czy jest perfekcyjnej długości, czy też są ta właśnie połamane makaronowe odpady.
Początki były skromne. W 1980 r. produkty żywieniowe firmy Muji pojawiły się w japońskiej sieci sklepów Seiyu odrzucone przez innych dostawców jako 'nieatrakcyjne' odpady: pogięte makarony, które zostają po odcięciu spaghetti, części grzybów shitake zazwyczaj lądujące w koszu. Od początku pakowane najtaniej i najprościej - w przezroczysty celofan, gładki brązowy papier.
kolejnym moim ALE jest to, że mimo tego, iż design miał być anonimowy- tak naprawdę przesyłane są do prasy informacje o twórcach.
stąd wiemy, że np. koszulę zaprojektował yohji yamamoto. myślę, że większym plusem i ciekawsze by było zachowanie właśnie tej tajemnicy.
przecież design i projektowanie jest swoistego rodzaju sztuką.
są projektanci, artyści, których styl rozpoznajemy już po pierwszej kresce.
że mają tak niepowtarzalny styl...
póki co: w najbliższym czasie zamierzam się jeszcze trochę poprzyglądać muji.
* * *
choć myślę sobie, że tak na dłuższą metę- marka i brand jest rzeczą nieuniknioną.
kawę pijam taką jaką pijam- nie tylko z uwagi na naklejkę na słoiku- ale z uwagi na jej niepowtarzalność i wyjątkowość smaku.
i mimo różnych innych prób kawowych- wracam do tej jednej...
i tak: zdarza mi się wybierać rzeczy z uwagi na logo: jak to jest w przypadku moleskine'a.
ale moleskine dla mnie to też rodzaj filozofii i stylu bycia, także sposób na poukładanie samej siebie...
przyznaję, i choć nie zawsze rozumiem i zgadzam się z pojęciem mega drogich brandów, jak choćby benettona czy vuittona i uważam, że ich produkt jest niewspółmiernie drogi do wszystkiego innego,
to podoba mi się idea tworzenia kolekcji przez znanych dla zwyczajnych ludzi- jak np. kolekcja shopping-ekobagów by jose castro dla bershka.
a z kolejnej strony- choćby klocki lego: czy inaczej by się układały, czy byłyby mniej pomysłowe, gdyby były spod innego znaku, albo gdyby były z naklejką muji no name...
agencja Blattner Brunner: Lego.
i aż kusi, żeby podsumować po raz kolejny shakspearem w dniu dzisiejszym:
oto jest pytanie.
11 komentarze :
at: 26 maja 2010 13:00 pisze...
A co złego jest w logo bez logo? Dla jednych to będzie lans, bo własnie jest to logo, dla innych będzie to problem - bo dla tych pierwszych jest to lans. A dla reszty to będzie po prostu dobry produkt bez logo. Który, ze względu na realia współczesnego marketingu, musi mieć przeciek do prasy...
Metka to coś, co odróżnia dany produkt w zalewie mu podobnych - a potem pozwala nam iść za wybranym przez nas poziomem życia, jakością itp.
at: 26 maja 2010 13:21 pisze...
@cichy bo logo bez logo to też jest jakiś brand i marka.
różne są poziomy lansu dla różnych ludzi.
dla niektórych już mój moleskine jest szpanerski.
hm, nie tylko marka wyróżnia.
piłabym swoją kawę z innego słoika- gdybym wiedziała, że mimo tej inności, dostanę swój ulubiony smak i aromat.
metka jest jakimś krokiem na którymś tam etapie wyboru.
ja patrzę na jakość i wykonanie: potem na cenę. i często odkrywam, że nie zawsze metka stanowi o poziomie. wiadomo- każdy ma chwile lepsze i gorsze...
at: 26 maja 2010 13:28 pisze...
Ha, teraz mam wnioski do Twojego komentarza i naszej rozmowy na GTalku...mieszają mi się:)
Ale sama powiedziałaś, że nie zawsze metka stanowi o poziomie - niemniej często (inaczej powiedziałabyś "zazwyczaj"), więc szukając poziomu, szukasz marki (głośniejszej lub nie). Znalezienie jakości w takim zupełnie no-name jest trudne.
at: 26 maja 2010 13:36 pisze...
nie jest to no name- jeśli wiemy, że wg projektu yamamoto.
niczym się nie różni od jose castro for bershka,
czy jimmy choo for h&m.
powiem: czasami metka = jakość.
ale to i tak nie oznacza, że dana metka będzie tą jakość miała zawsze i wciąż.
ekonomicznie np. wybieram najczęściej dżinsy z kaloryfera, bo są tanie, trwałe, i zwyczajnie mi się podobają- a kaloryfer jest taki trochę no name.
choć nie ukrywam, że najwygodniejsze dżinsy jakie kiedykolwiek miałam- to były levisy.
at: 26 maja 2010 21:55 pisze...
logo bez logo?
najwygodniejsze dżinsy- rifle:)
at: 26 maja 2010 22:04 pisze...
cichemu się właśnie logo bez logo podoba :-p
twierdzi, że to minimalizm, a ja mówię, że kolejny pomysł na markę. bez marki :D
at: 27 maja 2010 09:05 pisze...
Jedno nie wyklucza drugiego w tym wypadku.
at: 27 maja 2010 09:17 pisze...
@cichy jak dla mnie to na razie pomysł na nowy brand.
acz z minimalistycznym dizajnem.
at: 28 maja 2010 12:23 pisze...
z jednej strony nie przemawia do mnie marka bez marki, za to z plotkami co do marki anonimowych projektantów.
z drugiej strony przemawia do mnie fakt użycia materiałów ekologicznych i z odzysku.
cały czas zastanawiam się nad oceną :D
at: 2 czerwca 2010 16:46 pisze...
też mam takie odczucia, że muji to taki pomysł na markę bez marki :)
Ale sam dizajn muji bardzo mi się podoba i cieszę się, że pojawiają się w Polsce, czekam tylko na sklep w Krakowie, bo na razie do stolicy mi nie po drodze.
Zdecydowanie podpisuję się pod Twoim stwierdzeniem, że: "czasami metka = jakość.
ale to i tak nie oznacza, że dana metka będzie tą jakość miała zawsze i wciąż."
Wybieram sprawdzone marki, których jakości jestem pewna, ale wiem, że nawet tym sprawdzonym markom zdarzają się buble i nieporozumienia.
I nie mam żadnych zahamowań przed kupieniem produktu no name, czy mało znanego producenta, jeśli wiem, że jest dobrej jakości.
Veronica, a możesz zdradzić, co to za kawa?
at: 3 czerwca 2010 11:12 pisze...
@ajka
a ja nie zawsze wybieram marki sprawdzone przez siebie samą ;-)
nie mam oporów z no name.
lubię prostotę z ikea, a moja kawa to jacobs velvet.
Prześlij komentarz