moja przygoda z książkami zaczęła się wiele lat tamu.
nie będę opowiadać przygód związanych z samą nauką czytania, dość, że pełnoprawnym
czytelnikiem stałam się w wieku lat sześciu, dostając kartę czytelnika w bibliotece.
i tak od tamtej pory trwa ten mój romans ze słowem pisanym.
dotychczas- na moją półkę z książkami trafiało praktycznie wszystko
- co miałam zamiar przeczytać,
- co zdarzyło mi się przeczytać, i w danej chwili mi się podobało
- co powinnam była przeczytać…
i właściwie tych powodów można by podać bez liku, i różnych przyczyn,
dla których takie a nie inne książki u mnie się znalazły.
i przyznaję, przez długi czas- ogrom posiadanych przeze mnie książek zupełnie mi nie przeszkadzał.
aż chyba do momentu gdy odkryłam, że z rzeczy, które miałam zamiar przeczytać
- i był to ptasiek whartona, od momentu zakupu leżał na półce, i nawet nie był wyjęty z folii.
w łaściwie najtrudniej mi było zaprowadzić porządki właśnie w książkach.
bo książka to jest takie coś, co nie dotyczy tylko nas, ale według mnie jest przedmiotem
mającym większe konotacje z emocjami osoby, niż choćby torebka,
czy pamiątka z podróży.
książka jest nadzieją i zachętą do swoistego spotkania. spotkania z bohaterami,
z ich losami, nadziejami, a także, spotkaniem z naszym wnętrzem.
bo to jak odbierzemy dane słowa, które sekwencje słów nas zachwycą,
jest już kwestią indywidualną.
lubiłam myśleć sobie, że oto, jak będę mieć wolny wieczór,
albo przydarzy się jakaś kolejna deszczowa sobota, to oto zasiądę sobie w fotelu,
z kubkiem gorącej herbaty, i pochylę się nad jakąś nową lekturą.
albo doczytam sobie jakieś informacje, z dzieła naukowego, na które zazwyczaj brakuje mi czasu,
bo nie jest ta wiedza związana z moją pracą,
a jednak, chciałabym to wiedzieć.
zawsze uważałam, że powinno się starać spróbować dotknąć różnych rzeczy.
bez tego- tak naprawdę- nigdy się nie przekonamy, czy coś lubimy, czy też nie,
nie lubię zbyt często czynić założeń a priori- stąd i na przykład znalazł się swego czasu na tej półce podręcznik do botaniki ( tak naprawdę botanika jest jedynym działem biologii, który mnie interesuje).
przyznaję, że na samym początku pomysł ograniczenia, czy w ogóle jakiegoś uporządkowania biblioteki mnie ogromnie przerażał.
strasznie bardzo mocno.
wydawało mi się bowiem, że to będzie oznaczało, że czynię definitywny rozbrat
z własnymi planami, oczekiwaniami, a nawet wręcz marzeniami,
- że pozbawiam się tej magii kryjącej się w słowach…
przyznaję, że początki były trudne…
choć chyba dlatego zaczęłam od uporządkowania podręczników ze studiów-
i np. podręczniki do przedmiotów, które po prostu zdałam dla samego zdania
- spokojnie oddałam do uczelnianiej biblioteki.
potem przyszła kolej na przedmioty- na które dotychczas brakowało mi czasu
- i zostawiłam sobie kilka najważniejszych rzeczy, na które mam plan,
żeby je w ciągu najbliższego pół roku przeczytać.
jeśli mi się nie uda- to pewnie też oddam do biblioteki.
najtrudniejszym krokiem było uporządkowanie rzeczy, które miałam zamiar przeczytać,
właśnie dla uzupełnienia zwykłej wiedzy, dla sprawdzenia, czy naprawdę są takie straszne,
albo dla uzupełnienia wiedzy- powiązanej z dawnymi zainteresowaniami.
przyznaję, że zostawiłam dużo rzeczy sentymentalnych, kilka książek z dzieciństwa,
bez których nie umiem się obejść, mimo tego, że już do nich nie wracam.
ale lubię myśl o tym- i wspomnienie tego, co swego czasu dała mi ich lektura.
co będzie dalej?
nie wiem.
nie mam najmniejszego pojęcia.
chociaż mam nadzieję, że za jakiś czas, mimo tego, że bez wątpienia przyjdą nowe książki,
uda mi się jednak zachować pewne zen i harmonię.
gdy teraz patrzę na tak w sumie ogołocone półki, w porównaniu z tym, co było kiedyś,
myślę sobie, że to jest początek jakiejś nowej epoki.
i że choć nie ma na nich wielu książek, które stały jeszcze kilka miesięcy temu,
to i tak sądzę, że wbrew pozorom potrzebny był mi ten krok.
wiem, że kilka książek wróci za jakiś czas.
wiem, że na tyle chcę poznać pewne rzeczy, pewne sprawy, że wrócą.
* * *
i ktoś mógłby zapytać- czy wobec tego nie mogły poczekać?
odpowiem, że nie.
bo to takie nie-czekanie jest też lekcją dla mnie samej, na uporządkowanie pewnych rzeczy, pewnych myśli.
jest lekcją opanowania różnych słabości, próbą opanowania też różnych nieraz zbyt impulsywnych działań.
i jeśli coś teraz wróci, to wiem, że wróci właśnie wtedy- kiedy ku temu będzie czas, pora i miejsce.
i tak naprawdę, już nie mogę się doczekać, takiej siebie,
takiego wieczoru, czy deszczowej soboty, kiedy ten czas będę mogła specjalnie
i w sposób wybrany poświęcić choćby na lekturę tej botaniki.
albo owego ptaśka whartona.
a tymczasem na półce, w tak zwanym międzyczasie zagości pewien słoń.
i muszelka przywieziona znad morza
Dzisiaj w nocy przyszło sirocco
4 miesiące temu
6 komentarze :
at: 22 września 2010 11:39 pisze...
Zen zabiera się za książki... Rozpycha się tak, że trochę ich wypadło...
Mi zaś skojarzyli się rodzice, acz chyba ojciec miał w tym większy udział.
Nazbierali niebanalny księgozbiór. Nie żeby jakieś antyki warte nie-wiem-ile. Raczej książki dostępne, czasem w śmiesznej cenie. Czasem kupowane z dziwnych powodów - mam świadomość, że spora ich część została kupiona, by na coś wydać topniejące z dnia na dzień okołobalcerowiczowej inflacji oszczędności.
Doszło do tego, że całe mieszkanie było w książkach, ułożonych w regałach w obowiązkowych 2-3 rządkach...
I w sumie chyba dzięki temu przeczytałem tyle ciekawych rzeczy. Na które sam bym nie wpadł. To właśnie temu zawdzięczam m.in. odkrycie Bölla, który aż dotąd tłumaczy mi niemiecką sytuację. Czy Wallrafa, który przypadkiem napisał arcyważną książkę o lewackim (nie lewicowym!) postępowaniu.
I myślę, że byłoby mi szkoda oddać książki.
Bo to rzeczywiście nie jest rzecz.
at: 22 września 2010 11:46 pisze...
no moje zen zabrało się za książki.
ale w sumie nie jest jeszcze tak tragicznie.
ja i tak bardzo dużo czytam- w tym różności,
i rzadko tak naprawdę to są modne i szałowe bestsellery.
choćby np. nie miałam jeszcze okazji poznać się ze stiegiem larssonem....
mam kilka kolekcji - z których nie zrezgnuję.
choćby cały polski jonathan carroll.
albo słynne arcydzieła kultury antycznej ( w ilości sztuk bodajże 82).
ale przyznaję, nie wyobrażam sobie siebie - czytającej ponownie choćby- molekularnych podłoży biologii. a takie też coś miałam.
a przecież na dodatek- jestem w trakcie tworzenia półki pod hasłem: agatha christie.
at: 23 września 2010 10:05 pisze...
Wpis pięknie oddaje emocje jakie się ma przy zmniejszaniu biblioteki. Patrzę codziennie na te trzy półki książek historycznych i coraz bliższy jestem decyzji, żeby były to dwie półki, że takiego Archipelagu Gułag i tak nie przeczytam już, a mógłbym się i pozbyć 3 tomów i zarobić na obiad na Allegro. Ale gorzej z innymi, których nikt nie zechce, które w antykwariatach walają się po złotówce, dla których jedyne miejsce to śmietnik, a ja nie chciałem nigdy wyrzucać książek...
at: 23 września 2010 10:44 pisze...
Książki to zdecydowanie najtrudniejszy rozdział dla minimalisty. Nazywam je rzeczami o wartości dodanej. Bo książka, której już nigdy nie przeczytam, staje się na powrót rzeczą.
Podczas ostatnich porządków w biblioteczce utworzyłam sobie taką półeczkę "teraz albo nigdy". Stanęły na niej te pozycje, które zamierzałam kiedyś przeczytać, ale to kiedyś odsuwało się w nieskończoność. Postanowiłam, że jeśli nie przeczytam ich przed kolejną redukcją (czyli pewnie za parę miesięcy), to wtedy będą musiały wywędrować.
I teraz zamiast czytać nowości, które w międzyczasie kupuję, przerabiam tę właśnie półeczkę. Bardzo to ciekawe doświadczenie, jedna z tych książek jak na razie powróciła na stałą pozycję na regale, pozostałe zapewne po przeczytaniu pójdą jako darowizna do biblioteki.
at: 24 września 2010 09:30 pisze...
Swego czasu posiadałem ogromną biblioteczkę. W pewnym momencie swojego życia uznałem, że jest tego za dużo i postanowiłem wyprzedać większość swojej kolekcji. Przejrzałem dokładnie wszystkie tytuły i co się okazało? Te książki, które naprawdę mnie interesowały, zmieściły się na jednej niewielkiej półce. Ha, to się zdziwiłem. Tak naprawdę nie potrzebowałem tylu książek.
Wykorzystałem jednak pewien trick. Książki, których chciałem się pozbyć, wyszukałem w Sieci i pościągałem sobie ich wersje elektroniczne (skoro posiadam książkę, nie łamię tym działaniem praw autorskich). Zrobiłem sobie taki backup. Jeżeli uznam, że jednak mam ochotę na jakąś sprzedaną wcześniej książkę, zawsze mogę sobie odpalić plik z dysku komputera. OK, to nie to samo, ale zawsze coś. I o ile mniej miejsca zajmuje taka biblioteczka. Można powiedzieć, że rozwiązałem poniekąd dylemat: "mieć ciastko i zjeść ciastko".
Poza tym są jeszcze biblioteki. Po co mam latami trzymać mnóstwo książek, które "kiedyś tam przeczytam"? Jeśli najdzie mnie ochota, skoczę do biblioteki. Znakomitą większość tytułów tam znajdę.
Jak widać wielka biblioteczka domowa nie jest koniecznością, żeby mieć co czytać.
at: 24 września 2010 10:15 pisze...
@wojciech
ja w dużej mierze i tak czytam własnie ebooki.
ale nie wszystko się da ;-)
niekóre rzeczy zwyczajnie potrzebuję mieć na papierze.
w formie ebooków mam zazwyczaj rzeczy, które traktuję jako " do przeczytania",jednocześnie nie wróżąc im zbyt wielkiej kariery- tzn. że nie sądzę, zeby spodobały mi się aż tak, żebym miała ja kupowac i wstawiać na półkę.
w chwili obecnej jest niewiele rzeczy papierowych u mnie- właśnie z naklejką do przeczytania.
kiedyś je trzymałam, bo wiedziałam, że chociaż np. jakieś zainteresowanie czymś minęło, to jednak i tak chciałam uzupełnić sobie daną wiedzę.
Prześlij komentarz