właściwie miałam zamiar na pisać o tych sumach zdarzeń, do których przyczynili się inni ludzie,
dzięki którym podpowiedziom, sugestiom, a czasem odgapieniom w moim życiu pojawiły się nowe rzeczy, nowe fascynacje i zadziwienia.
po paktofonice widać, że zdarza mi się mówić: never ever
a jednak w pewnym momencie widać, że to never ever staje się rzeczą konieczną i przemienia w evergreen ;-)
potem sobie pomyślałam, że (w końcu) napiszę o różnych aspektach wychowania i związanych z nimi postaw.
każdy z nas jest sumą różnych rzeczy: sumą nauk wpajanych przez rodziców, wypadkową różnych zdarzeń, różnicą między tym, co z naszego wychowania chcemy zachować, a co nowego wpoić naszym dzieciom.
potem miałam pomysł na przeprowadzenie relacji ze wspominkowego spotkania z tg.kiedy przerzucaliśmy się różnymi rzeczami z przeszłości.
padło wtedy też wiele wstydliwych wyznań ;-) w kategorii różnych młodzieńczych przekonań, fascynacji i ówczesnych zachwyceń.
(niektóre wręcz BARDZO wstydliwe :-p )
a jednak będzie o tym, że od zawsze fascynowało mnie pojęcie ascezy.
to, że mniej znaczy więcej.
mniej posiadać znaczy więcej być.
mniej posiadać, mniej być związanym z rzeczami- to być bardziej wolnym, swobodnym.
chociaż przyznaję: rozumiem wybór kamili- to dla mnie wiaderko rzeczy to jednak jest małe ekstremum.
ponad rok temu trafiłam na ten artykuł ksiądz czyli osioł i pół i chociaż sam artykuł mnie jakoś wybitnie nie zachwycił, to jednak trafił do delicji z uwagi na ten fragment:Mnisi z Tyńca mieli zwyczaj, że przed Wielkim Postem wyrzucali na korytarz całą zawartość swoich cel, a potem wnosili tylko rzeczy niezbędne. Pamiętam tubalny śmiech, który słychać było w samym Krakowie, kiedy pokazywali sobie tysiące „skarbów”, pracowicie gromadzonych przez cały rok.
i to mi przypomniało samą siebie sprzed kilku lat.
kiedy w pokrowcu z pismem miałam pochowane sto tysięcy różności: zakładek, karteczek, obrazków.
i kiedy w pewnym momencie, jedną szybką decyzją zmieniłam ten stan rzeczy: i nagle okazało się, że to wcale nie było takie trudne.
w ostatnim czasie coraz bardziej ( i poważniej) zastanawiałam się nad przeniesieniem tej oszczędności w rzeczach na inne aspekty.
( o książkowym minimalizmie napiszę przy okazji).
do szafowego minimalizmu przymierzałam się już dłuższy czas, drobnymi kroczkami.
trochę oddałam tu, trochę tam: i ciągle brakowało mi motywacji do podjęcia męskiej decyzji.
sądziłam, że będzie to bardzo trudne, że nie umiem podjąć takiej decyzji, bez jakieś specjalnej i kosmicznej motywacji z zewnątrz.
przyznaję, że ten czas zamyślenia związany z wielkim postem też miał tutaj duże znaczenie.
ale ktoś kiedyś powiedział: że najtrudniejsza jest sama decyzja, a potem to już wszystko jest z górki.
i tak było i w tym przypadku. po prostu pewnego dnia obudziłam się z taką a nie inną myślą w głowie, i za nic nie chciała sobie pójść, trzymając mnie mocno.
i wtedy okazało się, że tak naprawdę to jest bardzo proste, że faktycznie idzie za tym większa swoboda, większy wybór.
teraz zaczynam czuć się spokojniej,
mogę swobodnie i spokojnie rozłożyć ręce.
zatrzymać się i zastanowić, zadumać. zobaczyć więcej rzeczy na spokojnie,
w sposób wolny, bez ograniczeń i bez pryzmatów.
* * *
mimo wszystko, jestem wdzięczna ludziom, za tamte sugestie, pomysły,
za to, że wiele rzeczy dane mi było spróbować i dotknąć,
że wyszłam poza swoje ograniczenia, poza swoje never ever.
z tego miejsca też daję znak, że jest nowa akcja i kampania,
tym razem pod hasłem: Lubię czytać!i dotyczy czytania także artykułów: stąd mój link do artykułu z gościa niedzielnego.
z tego miejsca także chciałabym nadmienić, że rezygnacja z rzeczy, stanu posiadania, to także swoistego rodzaju porządek w głowie.
bo przecież każda rzecz ( nawet nabyta) wiąże się z jakąś myślą, inspiracją, marzeniem, czy oczekiwaniem. z jakimś pomysłem, że tak oto czegoś takiego chciałam (lub podówczas sądziłam, że potrzebuję) w swoim życiu.
jest to dla mnie lekcja, żeby także marzenia i myśli przed jakimś hurra! zastosowaniem na spokojnie najpierw obejrzeć, przyjrzeć się im dokładnie.
w ciszy i zadumie zastanowić gdzie, jakie i czy naprawdę muszą mieć jakieś miejsce w moim życiu, zajmować takie a nie inne miejsce na półce.
być może czasem wystarczy tylko mi ich powiew i podmuch:
że przelecą przez moje życie, zawirują w głowie, zwichrzą fryzurę i polecą dalej.
Jak (nie) zostałam rojalistką
3 dni temu
3 komentarze :
at: 18 marca 2010 11:48 pisze...
Dla mnie także pozbywanie się przedmiotów zawsze stanowiło sposób na uporządkowanie spraw. Ale w pewnym momencie zauważyłem, że takim działaniom z mojej strony można też przypisać znamię lekkomyślności, niedbalstwa. Często potem okazywało się, że lekko pozbywam się przedmiotów naprawdę ważnych. Dlatego teraz wolę zastanowić się, zanim coś wywalę, i czasem nawet o tym pamiętam, co mnie wbija w zadowolenia, jak szybko się uczę... Ale to mój dzen :)
at: 18 marca 2010 11:55 pisze...
dlatego ja do swojego zen przymierzałam się jakiś czas.
był to czas różnych przemyśleń i rozważań: za i przeciw, co dalej, jak ma to wyglądać.
torbę na klarnet kupiłam po prawie 3 letnim posiadaniu wspomnianego.
at: 18 marca 2010 14:29 pisze...
Jak ja Ci tego zazdroszczę! Ostatnio raczej też dążę do minimalizmu, w trochę innym wydaniu i z innych pobudek (więcej przestrzeni życiowej :))
Pozdrawiam i życzę wytrwałości.
Prześlij komentarz